wtorek, 14 czerwca 2016

Life's a beach!

Siema everyone!
Notatka z Meksyku czeka już od jakiegoś miesiąca, ale niestety nie miałam zupełnie czasu na uporządkowanie zdjęć, stąd ta mikroskopijna obsuwa. Wpis zwyczajnie utknął gdzieś między folderami „prawie gotowe”, a „gotowe”. Jak nauczył nas Żywiec, prawie robi wielką różnicę. Mea culpa. To wszystko przez to, że kowboje mają zamiast 2, 3 miesiące wakacji.

Kraj Joaquina Guzmana, czyli szefa kartelu przemytniczego odpowiedzialnego za 25% narkotyków trafiających z Meksyku do USA zrobił na nas ogromne wrażenie. Szczerze mówiąc ten wyjazd podobał mi się dużo bardziej niż Kostaryka, ale podejrzewam, że to zasługa tego, że nasz hotel znajdował się w downtown i mieliśmy okazję zobaczyć jak wygląda prawdziwy Meksyk. Bezdomni, bród, smród i tanie ananasy, to to, co pociągało mnie od zawsze. Wyżej w hierarchii jest jedynie kariera muzyczna Pawła Dudka. Niestety Cancun wyobrażałam sobie zupełnie inaczej, ale Meksyk sam w sobie jest naprawdę fantastyczny! Piękne plaże, czysta woda, tłumy turystów, 40 stopni w cieniu i wyjątkowo tanie piwo wprawiały nas we wspaniałe humory przez całe 7 dni. Wróciliśmy cali i zdrowi, nikt nie próbował nas porwać. Oferowaliśmy nawet nerki po taniości, ale zainteresowania zero. Także rozwiewam wątpliwości!

Od razu po przylocie udało nam się wytargować wycieczki do Tulum i Chichen Itza. Szczęśliwi, że dobiliśmy targu życia, poszliśmy przechlać to, co zaoszczędziliśmy do miejscowej speluny. Wybraliśmy tą najlepszą i najdroższą, bo jeszcze wtedy myśleliśmy, że cała ekipa z Ciudad Juárez zjechała się, żeby nas porwać. Przeżyliśmy i z racji tego, że potrzebowaliśmy kolejnej dawki adrenaliny, następnego dnia udało nam się załapać na domówkę u miejscowego szamana. Tenże szaman ujrzawszy grupę zatroskanych „Amerykanów”, postanowił wyjść naprzeciw naszym duszom i za pomocą gałęzi z pobliskiego bananowca i obsydianu oczyścił nas ze złej energii. Niestety czarna magia w cenie. Rzucenie uroku to koszt od 5000 do 15000 pesos, czyli mniej więcej od 1000 do 3000 złotych. Dużo.

Szkoda.

Mój faworyt numer jeden, to Isla Mujeres, czyli wyspa kobiet. Istny raj z katalogów biur podróży. Hamak, palmy, żółwie, tequila i puree ziemniaczane. Zdjęcia mówią same za siebie. Chociaż jako typowa Grażyna tak naprawdę muszę przyznać, że pojawił się prawdziwy konkurent - rynek w Katowicach. Wpisuję na listę jako jedna z kolejnych destynacji.
Mój faworyt numer dwa, to Playa del Carmen. Bardzo turystyczne, ale mimo wszystko przyjemne miejsce. W każdym barze 3 drinki w cenie 1. Tego nie da się nie lubić! To właśnie tam znaleźliśmy Bershkę, Stradivariusa i Pull and Bear, których tak bardzo brakuje nam w USA. To właśnie tam chcieliśmy oddać za niewielkie odstępne po jednej nerce. To właśnie tam zapomnieliśmy co to dobry humor. To właśnie tam zamiast wydawać miliony monet w sieciówkach niczym blogerzy modowi, musieliśmy się przebranżowić i robić za kiperów. Skończyło się na wspomnianych drinkach. I arbuzie.

Ostatnia zwrotka będzie o wyspie Cozumel. Bardzo urocze miejsce. Nam udało się zupełnie przypadkiem znaleźć najciekawszy punkt tejże wycieczki. Była to malutka piekarnia z prawdziwego zdarzenia! Tak dobrego pieczywa nie jadłam, odkąd przekroczyłam granicę Stanów Zjednoczonych. Uwierzcie, nic nie cieszy Polaka na emigracji tak, jak świeża buła! No dobra… trochę mnie poniosło, zapomniałam o występie Michała Szpaka na Eurowizji. I powtórkach „Barw Szczęścia” na TVP Polonia.



Co prawda zima już minęła, a spacerować nie mam gdzie, ale u mnie na tapecie ostatnio The Mamas and The Papas. California dreamin’ już za tydzień!

Ps. Wiecie, że popcorn udomowiono w Meksyku? 

piątek, 29 kwietnia 2016

Pura Vida!

Słownikowe tłumaczenia Kostaryki, to „bogate wybrzeże”, które jak na mój skromny (sic!) gust z bogactwem nie ma nic wspólnego… chyba, że naturalnym. No ale trzeba przyznać, że kraj jest przepiękny - lasy deszczowe, wulkany, małpki, które można spotkać na każdym kroku i chipsy bananowe, to niewątpliwe zalety wypoczynku. Obiecałam wszystkim, że będę się świetnie bawić i tak też było! Hotel mieliśmy przepiękny, a drink o magicznej nazwie „zielony potwór” absolutnie podbił moje serce! W tym wypadku opcja all inclusive zdecydowanie się opłaciła. Niestety resorty są sporo oddalone od większych miast, a co za tym idzie od jakiejkolwiek cywilizacji. Po same pocztówki trzeba było jechać 25 minut samochodem, a jakby tego było mało, kosztowały miliony monet, więc nie polecam. Zdecydowanie lepszą pamiątką będą muszelki z miejscowej shell beach. Sama odkryłam przemytnicze korzenie i tak też zrobiłam. Ciężkie to jak cholera, ale było zdecydowanie warto! Co prawda po wylądowaniu, kiedy ujrzałam na lotnisku psa węszyciela, moje serducho zabiło tak samo jak przy muzyce Krzysztofa Krawczyka w 1993, ale na szczęście i ja, i Krzysztof, i moje muszelki mamy się świetnie. Nie wiem jak skończyła się historia Azora, bo niezbyt dobrze sobie radził z obowiązkami i zwyczajnie mógł zostać zwolniony, ale słyszałam, że pomoc socjalna w Ju Es end Ej jest całkiem wporzo, więc domniemam, że ma się świetnie. 

Każdy, kto choć odrobinę uważał na geografii na pewno kojarzy, że Kostaryka leży bardzo blisko równika. Okazuje się, że słońce tam jest zabójcze! Dosłownie! Rzadko miewam jakiekolwiek problemy ze skórą, ale w krainie najpiękniejszych zachodów słońca bardzo szybko okazało się, że filtr 25 jest niczym dmuchanie na oparzonego palucha. Należę do rodziny bocianowatych i wraz z pierwszymi przymrozkami uciekam zawsze tam gdzie ciepło (niestety zazwyczaj kończy się na szczeblach między kaloryferem) i pomimo tego, że ogromne upały w ogóle mi nie przeszkadzają, okazało się, że mój dekolt, zawstydzony taką ilością promieni słonecznych spalił buraka… taki z niego wariat!

Wszystkich pewnie zainteresuje kwestia zip liningu, który okazał się strzałem w dziesiątkę! Pierwszego dnia wybraliśmy mały, żeby każdy mógł zobaczyć jak bardzo mu się podoba i zdecydować czy w ogóle ma ochotę wjeżdżać na wulkan. Wulkan jest wysoki na 2000m i należy do Parku Narodowego, więc był to zdecydowanie najlepszy punkt całej wycieczki. Na jego szczyt wjeżdżaliśmy konno, a później nie było już odwrotu i musieliśmy zjeżdżać (pierwszy zjazd był nad kanionem z widokiem na piękny wodospad, co nie zmienia faktu, że wiele osób w naszej grupie prosiło o zepchnięcie).  Najdłuższy zjazd miał prawie kilometr (około 800 metrów) i pokonywało się go z prędkością prawie 80 km na godzinę! Uprzejmi panowie pracownicy zaczęli tak kołysać liną, po której akurat „zjeżdżałam”, że moja prawa ręka odpowiedzialna za hamowanie, zwyczajnie się zsunęła! I tak też pragnąc zachować wszystkie palce, na końcu trasy z nieprzeciętnym impetem wpadłam w drzewo. Na szczęście do drzewa poprzytulały się poduchy, więc zamiast siniaków skończyło się krzykiem wszystkich dookoła!

Odwiedziliśmy też Sanktuarium dla małpek. Poznaliśmy tam historię jednej z nich, której właściciel wyszkolił ją na kieszonkowca… sam trafił za kratki, a wraz z nim biedna Lulu. Właśnie element klatek w ogóle nam się nie spodobał. Natomiast padł argument, że zwierzęta, które zazwyczaj do nich trafiają, przez wiele lat bycia z człowiekiem odzwyczaiły się od życia na wolności i zwyczajnie mogłyby sobie nie poradzić. Brzmi przekonująco.  Największą atrakcją okazała się papuga, która wychowana z psami, podszczekuje i za każdym razem zakopuje swoje jedzenie.

Niestety zdjęć nie ma specjalnie dużo, bo większość wyjazdu spędziliśmy nad basenem i na hotelowej plaży… natomiast kaniony i lasy deszczowe, tak rozemocjonowane na widok naszych telefonów, sprawiły, że nie chcieliśmy ryzykować ich utratą. Zdjęcia robiliśmy jedynie z platform. 


Tyle na dzisiaj. Słyszałam, że Majowie wstawili już wodę na herbatę, więc już niedługo relacja z Meksyku!