piątek, 18 września 2015

In Florida we salt Margaritas not sidewalks

Usprawiedliwień nie będzie. Frajer ze mnie i już. W ramach reklam pomiędzy Bostonem, a Kanadą pokażę Wam trochę Florydy. Mam nadzieję, że Wam się spodoba. Aczkolwiek dla mnie Miami to miasto rozczarowań. Na plażę było za gorąco. A imprezy jak imprezy. Gdyby nie ilości pochłanianego zimnego piwa, roztopilibyśmy się niczym Olaf. Plan mieliśmy bardzo napięty. Odwiedziliśmy wcześniej wspomniane Miami, Everglades, Key West, Disney World i Universal Studios. Oprócz tego udało nam się zobaczyć dom Rickiego Martina i Alicii Keys. Niestety rejsu na Bahamy wygrać już się nie udało. Tatuaże też zbyt drogie, więc jeśli o pamiątki chodzi skończyło się na ręcznikach z Miami Beach i zdjęciu z aligatorem.

No dobra, było cudownie. Myszka Miki i Harry Potter sprawili, że śmiało mogę wyjazd uznać za wakacje mojego życia. Z Polski wróciłam chora, więc muszę rozgrzać atmosferę. Na szczęście Nowy Jork jest wciąż cieplutki. Pomimo chłodnych poranków i wieczorów, temperatury sięgają 30 stopni. 

Pływanie w środku nocy w oceanie mamy odhaczone, mój telefon też zaliczył kąpiel… tyle, że w piwie. Zgubiliśmy również kluczyki do wypożyczonego mustanga. Aura Piotrusia Pana nie opuszczała nas ani na minutę. Tak, tak! Nasz kompan podróży zostawił kluczyki od samochodu wartego miliony monet w Starbucksie. Zaprzyjaźniliśmy się z właścicielem hostelu, 2 Niemcami, Brazylijką i studentem ekonomii z Michigan. Był upadek na ruchomych schodach, masa deszczu i jeszcze więcej słoneczka. Deszczu było tyle, że przemokły nam wszystkie bilety i dokumenty, szczelnie ukryte w plecakowej teczce. Nie obyło się również bez skręcania walizki breloczkiem. Zaimponowałam nie tylko znajomym, zaimponowałam sobie! Zawstydzając jednocześnie firmę Greyhound, która w poważaniu miała problemy swoich pasażerów. 

W japonkach do Everglades? Ależ owszem, czemu nie?! Takie przygody tylko z Natalią! 

Piętrowym autobusem po Miami? Yup. Tylko, że tam wszędzie palmy. Z częstotliwością jednej minuty mogliśmy usłyszeć od naszego przewodnika magiczne hasło „tri tri”, które miało nas skłonić do przybrania pozycji embrionalnej, odnalezienia zaginionej Atlantydy gdzieś na podłodze autobusu, swojego poczucia humoru w plecaku, tudzież ocalenia facjaty od otrzymania z liścia. Co zdecydowanie nabrało nowego znaczenia. 


Nielegalne spożywanie alkoholu również urosło do rangi problemu, który śnił nam się po nocach. Kojarzycie moment z serialu Orange Is The New Black, kiedy to główna bohaterka pije z butelki zawiniętej w papier, siedząc na jednym z nowojorskich mostów? Tak wyglądał nasz cały wyjazd. 

























































Ps. Jeśli naoglądaliście się już tych wspaniałych zdjęć, mogę powiedzieć coś więcej na temat Magicznego Świata Harrego Pottera. Możecie się domyślić jak ogromne mają tam kolejki. Czas oczekiwania do największych atrakcji to około 60 minut. Jest to natomiast atrakcja sama w sobie! Można zobaczyć wiele ciekawych zakamarków Hogwartu czy banku Gringotta. Porozmawiać z Grubą Damą, posłuchać Tiary przydziału, czy zajrzeć do Gabinetu Dumbledore’a. Mają też gobliny. Pisać umio, więc prawie jak żywe! Niestety zdjęć wiele nie ma, gdyż ryzyko zgubienia towaru zmusiło nas do pozamykania wszystkiego w szafkach. O tyle o ile w Disneyu tego nie ma, Universal się postarał i oferuje darmowe pozostawienie rzeczy przy każdej większej atrakcji. Widzieliśmy pogubione klapki, czapki, jaśki i bloki rysunkowe, więc sprawa jest poważna. Disneya udało mi się odwiedzić jakiś czas temu we Francji, więc ochów i achów już takich nie było. Tyle tylko, że udało mi się przełamać i skorzystać ze wszystkich rollercoasterów łącznie ze Space Mountain, z którego poprzednim razem zeszłam zielona. Rozkręciłam się do tego stopnia, że kolejne dwa dni spędziłam na poszukiwaniu nowych tego typu atrakcji w Universal! Zemsta Mumii? Zaliczona. Tak jak i wszystkie symulatory, łącznie z The Simpons Ride, który podobno jest najbardziej groźny dla żołądka. No, mogę teraz spokojnie zaplanować wyjazd do Six Flags ;)