Za tydzień o tej porze będę w Nowym Jorku. Całkiem to ciekawe… ale kompletnie do mnie nie dociera. Pomimo tego, że spakowałam już prawie wszystko (czyt. nic) to wyjazd wciąż wydaje się bardzo odległy.
Kojarzycie serię filmów sensacyjnych opowiadających o przygodach specjalisty od zadań niemożliwych? Wabi się Ethan Hunt, a jego „Mission Impossible” to nic przy próbie spakowania się na taki wyjazd. Jestem na etapie kiedy każde 100g jest na wagę (dosłownie wagę!) złota.
Nad walizką spędziłam już jakieś 12h. Schudłam (nie 12), ale „ileś” kilogramów. Wylałam dekalitry potu i wezwałam imię Pana Boga nadaremno zdecydowanie więcej niż 12 razy.
Jeśli ktoś, ktokolwiek posiadł tajemną wiedzę, jak można odessać odrobinę walizkowego balastu - bardzo proszę o kontakt! Wiedza owa jest mi wyjątkowo potrzebna, gdyż na chwilę obecną moja walizka przekracza dopuszczalną wagę. I naprawdę nie chce mi się pisać o tym, ile rzeczy powinno jeszcze w niej wylądować. Pewnie myślicie sobie teraz co ja takiego tam targam, ale ku Waszemu zdziwieniu w walizce nie ma ani jednego ubrania. Jak dobrze, że kupiłam aż 6 worków próżniowych. Mam za to buty i (no dobra, upchałam) jedną kurtkę. Jest za to zapas krówek, michałek i trufli. Priorytety.
Niestety Nowy Jork ma nas przywitać minusową temperaturą i opadem w postaci śniegu. Biały Central Park to spełnienie marzeń, ale -10? Are you fucking kiddng me?
Powstała wczoraj kolejna lista: „To muszę kupić natychmiast po przylocie”.
Do usłyszenia zza oceanu! Mam nadzieję, że magiczny malinowy pył zostanie z Wami przez najbliższy rok, a ci z Was, u których miałam gościć na weselach, dzielnie poczekają na mój powrót!
Ps. Jak dobrze, że ten rok już się kończy!