środa, 31 grudnia 2014

Życie na walizce

Za tydzień o tej porze będę w Nowym Jorku. Całkiem to ciekawe… ale kompletnie do mnie nie dociera. Pomimo tego, że spakowałam już prawie wszystko (czyt. nic) to wyjazd wciąż wydaje się bardzo odległy.

Kojarzycie serię filmów sensacyjnych opowiadających o przygodach specjalisty od zadań niemożliwych? Wabi się Ethan Hunt, a jego „Mission Impossible” to nic przy próbie spakowania się na taki wyjazd. Jestem na etapie kiedy każde 100g jest na wagę (dosłownie wagę!) złota. 

Nad walizką spędziłam już jakieś 12h. Schudłam (nie 12), ale „ileś” kilogramów. Wylałam dekalitry potu i wezwałam imię Pana Boga nadaremno zdecydowanie więcej niż 12 razy. 

Jeśli ktoś, ktokolwiek posiadł tajemną wiedzę, jak można odessać odrobinę walizkowego balastu - bardzo proszę o kontakt! Wiedza owa jest mi wyjątkowo potrzebna, gdyż na chwilę obecną moja walizka przekracza dopuszczalną wagę. I naprawdę nie chce mi się pisać o tym, ile rzeczy powinno jeszcze w niej wylądować. Pewnie myślicie sobie teraz co ja takiego tam targam, ale ku Waszemu zdziwieniu w walizce nie ma  ani jednego ubrania. Jak dobrze, że kupiłam aż 6 worków próżniowych. Mam za to buty i (no dobra, upchałam) jedną kurtkę.  Jest za to zapas krówek, michałek i trufli. Priorytety.
Niestety Nowy Jork ma nas przywitać minusową temperaturą i opadem w postaci śniegu. Biały Central Park to spełnienie marzeń, ale -10? Are you fucking kiddng me?


Powstała wczoraj kolejna lista: „To muszę kupić natychmiast po przylocie”.


Do usłyszenia zza oceanu! Mam nadzieję, że magiczny malinowy pył zostanie z Wami przez najbliższy rok, a ci z Was, u których miałam gościć na weselach, dzielnie poczekają na mój powrót! 



Ps. Jak dobrze, że ten rok już się kończy!

wtorek, 23 grudnia 2014

A Ty dajesz się ponieść emocjom?

13 dni… moja host rodzinka przestała się odzywać, mail od ich obecnej au pair dalej nie dotarł. LCC ma mnie gdzieś. Zaczął się ten czas, kiedy najbliżsi pytają, czy to aby na pewno konieczne. Delikatnie dają też do zrozumienia, że mają w tej kwestii zupełnie odmienne zdanie niż ja. Ostatnio nawet prawie robili zakłady! „Wróci po miesiącu, bo będzie tęsknić, a ja jej daje dwa, no co Wy, kto jak kto, ale P. sobie poradzi”. To jest nic, moja własna prywatna rodzicielka zaczęła mnie etatowo dokarmiać. Tłumaczę jej, że tam są najlepsze na świecie burgery, ale nie dociera… i tak oprócz problemów z wagą mojej walizki pojawił się nowy - problem z moją własną.  Ale nie martwcie się! Ja to tam wszystko zgubię! 
Mój telefon ugina się pod ciężarem wiadomości. Tak naprawdę dopiero w takich sytuacjach człowiek uświadamia sobie jak cudowni ludzie go otaczają. Jeśli macie jakiekolwiek problemy z Waszymi relacjami z otoczeniem, polecam taki wyjazd. Opłatek przy tym to Pan Pikuś.
Plan spędzenia swojego życia w USA delikatnie się posypał, ale tak to już jest, że życie bywa przewrotne. Pojawiła się za to perspektywa spędzenia go w Norwegii… pewnie teraz myślicie o tym, że kto jak to, ale ja nienawidzę jak jest zimno. Oddalam od siebie tą myśl, a nad rodzajem występującej tam fauny zastanowię się później.
I tak o to wyjazd zamiast być przyjemnym i pożytecznym stał się dramatem życiowym wielu osób. Dzielą się oni na kilka grup. I tak:
  1. „Łał! Masz wolne 15 minut między jedną kawą a dentystą? Spotkajmy się, w końcu muszę się Tobą nacieszyć!” 
  2. „Łał! Masz wolne 15 minut między jedną kawą a dentystą? Nie spotykajmy się już lepiej, bo to wywołuje zbyt dużo emocji” 
  3. „Łał! Jedziesz do Stanów, bardzo fajnie, ale ej… nie wrzucaj zdjęć pod Statuą, bo mnie zeżre zazdrość”



Są też tacy, którzy nie zdążyli się jeszcze zapisać do otwartej listy zakupowej, a jak wiemy Conversy to styl życia. 

niedziela, 14 grudnia 2014

Widzi Misie

Zostały 22 dni… im bliżej wyjazdu, tym coraz więcej rzeczy do zrobienia. Całe przedsięwzięcie jest okropnie listogenne (co brać, czego nie brać, co kupić, czego absolutnie nie kupować, komu wysyłać kartki, komu kartek nie wysyłać, co zwiedzać, a czego unikać, czym wysyłać paczki, gdzie kupować szynkę. Mam też specjalny poradnik, który mówi jak kupować nie tylko szynkę, ale również pozostałe produkty spożywcze, ponieważ na każdym, który możemy spotkać w USA lista konserwantów, kwasów i różnego rodzaju ulepszaczy jest długa do samego nieba). No nieważne. Zaczął się wyścig z czasem. Jak dołożymy do tego wyprowadzkę po 5 latach studiów, to pozostaje tylko usiąść i płakać. Jak możecie się domyślić na razie tylko siedzę. Płacz przekładam na lotniskowe pożegnania. Poziom stresu rośnie wprost proporcjonalnie do poziomu podekscytowania. 

Ostatnio sporo czasu spędzam w drodze… w tym tygodniu prawie 25h przejechałam w busie. Przyzwyczajam moje stare kości do 10h lotu. Lubię to! Poznawanie nowych ludzi i nowych miejsc daje mi szczęście. Coraz bardziej utwierdzam się w przekonaniu, że podjęłam właściwą decyzję. Tak naprawdę jeszcze nie wyjechałam, a już wiem, że dużo zyskałam dzięki programowi. Poznałam niedawno pewnego Misia (na szczęście nie jest tak straszny jak ten ze stanowych lasów Maryland). Na potrzeby bloga nazwijmy go „warszawskim”. Możecie być pewni, że będzie tu często, bo to naprawdę fajny Miś! 

A jeśli już o misiach mowa to stwierdziłam ostatnio, że w zasadzie to ja jednak lubię niedźwiadki! Sami spójrzcie:

- poczuj magię świąt!


I mój absolutny faworyt:




Okazuje się, że Maryland to super stan, a tam gdzie będę mieszkać jest nawet Mc’D i Starbucks. Melduję, że moje obawy opadły, a chęci do wyjazdu wróciły!
Dotarły do mnie przewodniki… śliczne i pachnące.
Dzisiaj tyle dobrych wieści z frontu, że aż strach się bać! :) 
Biurko i komoda pojechały już na stare śmieci. Mieszkanie wymówione, ubezpieczenie opłacone. Nie ma odwrotu. Nie wykręcę się. Perspektywa malinowych m&m’sów kupionych na Broadwayu jest coraz bardziej realna. Aż chce się rzec „cud, miód i malina”! 

poniedziałek, 8 grudnia 2014

Szklana kula!

Nad wyjazdem zastanawiałam się już od lipca. Wtedy jednak myślałam, że czeka mnie tu coś ekstra i wcale nie muszę nigdzie się stąd ruszać żeby cokolwiek zmieniać. Zaczęłam nową pracę, dobrą pracę, a pomysł USA odsunęłam (jak się okazało po czasie) na później. 

22.08.2014 r., ul. Korfantego w Katowicach, mieszkanie wróżki Lidii:

P.: „Czy ewentualny wyjazd przyniesie mi coś dobrego?”
WL.: „Karty pokazują duże pieniądze, nie że sam wyjazd przyniesie pieniądze, ale mogą one być jego konsekwencją.” 



Nie, nie… mam dobrą pracę, szkoda mi jej. Nigdzie nie pojadę.

Jak już wiecie wyjeżdżam w styczniu. To nie tak, że skusiła mnie perspektywa wielkich pieniędzy. Kiedy przez długi (bardzo długi) okres zajmujesz się wszystkim i wszystkimi dookoła (zamiast swoim - ich życiem), rezygnując w tym z własnych marzeń, przychodzi taki moment, kiedy dochodzisz do wniosku, że najwyższa pora zrobić coś dla siebie. Zawsze tego chciałam, ale chyba faktycznie sama do końca nie wierzyłam, że będę miała na tyle odwagi, żeby zostawić wszystko i wszystkich i tak po prostu wyjechać. 

No ale nie o tym miało dzisiaj być. Wracając do meritum, wyjazd miał mi przynieść pieniądze, a toż to przecież jest studnia bez dna! 

Rany boskie, ubezpieczenie i opłata wizowa to jest pikuś. Schody zaczynają się dopiero jak zaczynasz kompletować swój bagaż, o prezentach dla Jankesów nie wspominając. Ostatnio nawet próbowałam w jednym z supermarketów dokupić jeszcze coś dzieciakom. Kurde blaszka, tysiące ludzi na 12 m2 wyrywających sobie pudełka z puzzlami spowodowały, że zakochana w świętach kupiłam „grudnika” (roślina doniczkowa) i 2 butelki wina. Po wypiciu 2 butelek było mi już wszystko jedno, zrobiło się późno, a tysiące ludzi kompletując mikołajkowe prezenty wylądowało dla odmiany na słodyczach. Nareszcie w spokoju mogłam wybrać kilka drobiazgów z wyczyszczonych półek sklepowych. 

Aparat? Walizka? Druga walizka? Lekarstwa? Ciepła kurtka? Przewodniki? Dolary?
Mam nadzieję, że jednak wróżka Lidia miała rację i kiedyś zostanie mi to wynagrodzone!


Bezapelacyjnie stwierdzam, że program powinien się nazywać au poor…

czwartek, 4 grudnia 2014

Podróże małe i duże...

Tym razem wpis będzie au pairowski, ale myślę, że tych z Was, którzy nie mają z tym nic wspólnego również może zainteresować :)

Wszyscy dookoła trąbią, że najważniejsza jest przyszła HOST rodzinka. I tak załóżmy, że przeciętna Ala wymarzyła sobie piękną Californię. No… ewentualnie może być NYC. Pogoda już nie ta, wiadomo. Czasem zasypie, czasem powieje. Za to w Los Angeles wieczne słońce. Myślisz sobie „A co oni tam wiedzą? Hości i tak będą wiecznie w pracy, a jak będzie ciepło to przynajmniej wyjdę z dzieciakami na plac zabaw. One zajmą się sobą, a ja moim nowym ajfonem.” Ma to sens!
Dla urozmaicenia nawiązujesz kontakt z Host Mum. Okazuje się super babką. Co prawda nie mieszka w Californi, ale jak na Jankeskę mówi dosyć składnie, a do tego ma jeszcze łady manicure. Mówi, że lubi zakupy. Ha! W Twojej głowie pojawia się kolejna myśl „A może ta California jednak nie jest taka fajna? Przecież słońce ma negatywny wpływ na skórę! Mało tego, mam tendencję do zapominania, a tam bez kremu do opalania nie da się wyjść z domu. Fakt. Okulary słoneczne są wielce spoko, ale z drugiej strony na dłuższą metę piją w nos. Dam tej rodzinie szansę.”

Mija tydzień, sypią się maile, już wiesz, że to właśnie ich będziesz w stanie pokochać. Trochę martwisz się tą zimą, ale bliskość oceanu i wielu plaż sprawia, że na (dłuższą) chwilę o tym zapominasz. Poza tym w okolicy jest wrotkowisko! Dokładnie takie jak to, na którym Jessica Simpson popyla w swoim teledysku. Zapada decyzja. Są łzy szczęścia, podskoki do sufitu, a za oknem pojawiają się kolorowe fajerwerki. Nie możesz się doczekać wyjazdu. Nie zastanawiasz się nad tym czy w okolicy, aby czasem nie grasują niedźwiedzie, bo i po co?






Do wyjazdu zostaje trochę ponad tydzień. Zaczynasz prowadzić swoje własne dochodzenie. Siadasz i zaczynasz przeglądać mapy wujka googla. Jest dramat. Niczym w szklanej kuli widzisz dookoła same „community” i gdzieniegdzie dla odmiany wioski Amiszów. Najbliższe miasto jest 1,5h drogi autem. Robi Ci się smutno. Próbujesz znaleźć jakąś mistyczną postać, która w ogóle kiedykolwiek tam była. Nic z tego. 
Znajomi próbują Ci wkręcić, że na pewno pokochasz wędkarstwo. W zasadzie to będzie ono Twoją nową pasją… kładziesz się spać z kolejną złotą myślą „prędzej strzelę sobie w łeb niż zacznę łowić ryby.” Nie chcesz żeby ten dzień nadszedł.


Wniosek: California to naprawdę czaderskie miasto! Lubię słońce! Bardziej niż niedźwiadki…


wtorek, 2 grudnia 2014

Przemyślenia


Kojarzycie mój ostatnio wspomniany stan przeddepresyjny? No właśnie! Wyobraźcie sobie, że po tym poście moi znajomi zaczęli na jednym z popularnych portali społecznościowych na potęgę lajkować coś w stylu „moja depresja - moja droga w stronę słońca”. Szczęśliwa pomyślałam sobie „oni się o mnie martwią! oni mnie naprawdę kochają!”… jakież było moje zdziwienie kiedy wchodząc na owe słoneczne cudo zobaczyłam, że to tylko szybkie działanie celem zdobycia darmowego kubka. Niestety! Życie bywa brutalne.

A wracając do tematów podróżniczych, na pewno wszyscy kojarzą podniosłe hasła, które mówią o tym, że tylko dzięki podróżom stajemy się bogatsi, że żałujemy tylko tego czego nie zrobiliśmy, więc lepiej zawsze podjąć pewne ryzyko albo że najwyższa pora opuścić bezpieczną przystań. Podróżujmy, śnijmy i odkrywajmy! 

Mhh… skuszona tymi wszystkimi aforyzmami postanowiłam podjąć decyzję o wyjeździe. Prawda jest taka, że zawsze marzyły mi się Stany i już od dawien dawna próbowałam namówić kogoś z bliższego, bądź dalszego otoczenia, że to nie tylko moje marzenia, ale i jej/jego. Niestety wszystkie pokłady perswazji zazwyczaj wyczerpuję przy zwykłych czynnościach życia codziennego (i tak dla przykładu posłużę się pewnym pleonazmowym faktem autentycznym - kasa hipermarketu TESCO, próbuję wmówić rodzicom, że moim wymarzonym prezentem na Mikołajki są Milky Way Magic Stars, robię oczy kota ze Shreka, jest! 1:0 dla mnie!), dlatego też przy tych poważniejszych zazwyczaj musiałam pogodzić się z porażką. Do tej pory jakoś nigdy się nie składało na takie poważne wyjazdy i rzeczywiście pozostawały tylko w sferze marzeń… a tu pyk! Światło w tunelu, szansa od losu, jadę! 

Wszyscy chwalą, mówią jakie to super… piszą nawet, że zazdroszczą i chcą żeby ich przemycić na teren tego utopijnego kraju  w walizce. Siedzą w fotelu, w kolorowych papcioszkach z kotem na kolanach i wydaje im się, że to będzie mój mały raj. Podczas kiedy mnie cały ten wyjazd coraz częściej spędza sen z powiek. I tak wyobraźcie sobie rozmowę:

  • A.: „No i jak tam? Cieszysz się, że jedziesz?”
  • P.: „Sama nie wiem.”
  • A.: „Ale jak to?”
  • P.: „Też mi halo… wszyscy się jarają, że będę jeździła Lexusem Suvem, a ja jak tak teraz na to patrzę to chyba jednak wolałabym mojego Peugeota”
  • A.: „Czym będziesz jeździła?!”
  • P.: „No Lexusem Suvem… takie duże, białe”
W tym momencie padają różne niecenzuralne słowa zakończone magicznym „Wyjdź!”

3 minuty później rozmowa toczy się dalej:
  • A.: „Jeszcze jakieś ciekawostki?”
  • P.: „Taa… za (trochę ponad) tygodniówkę mogę się wybrać na 7-dniowy rejs po Karaibach, ale chyba jednak wolałabym nad nasze polskie morze…”

Wyjdź, zostało przekształcone na WYJDŹ. Jakby tego było mało A. dołożył do niego obrazek palca wskazującego drzwi. 







Nikt mnie nie rozumie… 

poniedziałek, 1 grudnia 2014

Cześć i czołem! 
Sprawa wygląda tak, że mojego ostatniego bloga pisałam w podstawówce. Co więcej, można było tam znaleźć takie ciekawostki jak: wybór nowych jeansów albo problemy żołądkowe mojego psa (nie wiem, nie pytajcie…). Z racji tego, że podobno* niedługo mam dołączyć do grona ekskluzywnych niań, które wyjeżdżają za ocean żądne przygód** postanowiłam pójść za ciosem i wtargnąć do grona au pair’owskiej społeczności, a co za tym idzie dzielić się z całą resztą świata (zarówno tą, która nie wie z czym to się tak naprawdę wiąże, ale mocno mi kibicuje i trzyma kciuki, jak i tą, która być może zachęcona reklamami w radiu/telewizji/no dobra, nie będzie żadnych reklam – niepotrzebne skreślić), wykazującą jakiekolwiek chęci czytania moich wypocin***.  
Okej… wyjazd zbliża się wielkimi krokami. Lista rzeczy „do zabrania” zaczyna przypominać powieść o latającym psie. Mój stan przeddepresyjny pogłębia się z każdą kolejną „ulubioną” dopisywaną rzeczą. No bo jak? Ja się pytam, jak nie zabrać ukochanych Hunterów albo mniej lub bardziej ukochanych 5 szalików?! (Panowie! Nie, nie napisałam staników…) 23 kg to zdecydowanie za mało jak na prawie 23 lata życia. Znając mnie sam proces pakowania spowoduje, że wcześniej wspomniany stan przeddepresyjny zamieni się w upiorną walkę z samą sobą, zadawaniem wszystkim dookoła pytań „co ja najlepszego zrobiłam?”, morzem wylanych łez, tłumaczeniem, że to najbardziej szalona decyzja w moim życiu, a w efekcie kapitulacją. Skapituluję, a potem zmuszona sytuacją wrzucę do walizki wszystko, co tylko się zmieści na ostatnią chwilę. Plan jest taki, że póki co nie ma planu. Podobno to mężczyźni preferują ten system, ale w obecnym momencie mojego życia będzie on chyba najlepszym wyjściem również dla mnie. 
A Wy macie jakieś sprawdzone sposoby? 



Ps. Pisząc ten post do mojej listy dorzuciłam jeszcze jakieś 10 pozycji… 


* Gdy nachodzą mnie wątpliwości spoglądam na nowo nabytą walizkę, która uświadamia mnie w tym, że decyzja została już dawno podjęta, a ja mogę sobie teraz jedynie pogwizdać.
** Żądna? Nie wiem… Przygód? Chyba tak. Niania? Mhh!

*** Mamo! Tato! Kocham Was!